Zawody naszego krakowskiego KW, jakaś tam bazowa forma jest, Danuta chętna do partnerowania – nie było wymówki, żeby nie jechać. Dodatkowo udało się zaleczyć otarcia sprzed tygodnia z Polarsportu, więc nastroje były wyśmienite.
Memoriał
Tegoroczny Memoriał odbywał się w okolicach Hali Kondratowej, ze startem i metą na Kalatówkach. Zawody są o tyle specyficzne, że nie ma klasyfikacji indywidualnej, a wyniki podawane są dla dwuosobowych zespołów, co ma podkreślać partnerstwo w warunkach górskich (karane było „zgubienie” partnera, czyli najlepiej, jak zespół przekraczał metę razem). Pierwotnie miałem startować z Danutą, ale po małych perypetiach zdrowotnych, ostatecznie melduję się na starcie z Moniką (Rudą). Taktyka? Ruda jest ode mnie silniejsza, w dodatku z doświadczenia wiem, że idę szybciej jak uciekam, więc ustawiam sobie plan w głowie – idę z przodu i nie kalkuluję, od razu ogień na tłoki, aż do totalnego wyprania 🙂 Obsada może nie tak mocna jak tydzień wcześniej na Polarsporcie, ale wiele mocnych twarzy się powtarzało.
Podejście
Start oficjalny odbył się pod schroniskiem na Kalatówkach, start do czasówki w górę – ze skrzyżowania nartostrad – z Goryczkowej i Kondratowej. Od początku ruszamy dobrym tempem, czuję oddech Rudej na plecach, który mocno motywuje mnie do szybkiego przebierania nogami. Jednocześnie jest jakaś tam moc w nogach, więc zaskakująco szybko mijamy schronisko na Kondratowej i szusujemy w kierunku Kondrackiej Przełęczy. Teraz trochę gotuję – sam start się lekko opóźnił, tam zmarzłem, więc wystartowałem w goretexie, ale już na poziomie Hali – płynąłem z gorąca, tyle że nie było czasu na operację zdejmowania plecaka i rozbierania się.
Na 400 metrów przed Przełęczą był punkt przepinkowy – ściągaliśmy narty i zakładaliśmy raki. Ale tu, wiatr już dawał lekko znać o sobie, więc stwierdziłem, że się nie będę rozbierał. Od jednej z sędzin dostaliśmy (jak się później okazało – mylną) informację, że jesteśmy na drugim miejscu w zespołach mieszanych, co wyzwoliło dodatkowe pokłady energii i pobiegliśmy chyżo do góry. Na grani przekopany nawis, szybkie, ponowne ubranie nart i kierunek Kopa Kondracka. Warunek trochę się zmienił – zaczęło wiać, jednocześnie widoczność się zmniejszyła, dodatkowo przyszły pierwsze kryzysy. Jakoś tak sobie myślałem, że z Przełęczy na Kopę, to już tylko rzut beretem, ale każda następna tyczka, wyłaniająca się z chmurzastej mgły, nie chciała być tą ostatnią. I chyba tylko posapywanie Rudej:
– Dawaj ojciec, jeszcze tylko kawałek
– Szybciej!
– Przekładaj te sztachety!
i wiele innych, urągających mojej godności, pozwoliły dotrzeć do mety podejścia.
Czas podany przez sędziego uznałem za pomyłkę wynikającą z mojego krańcowego wyczerpania. Skala naszego szoku była tak duża, że szacując przed startem czas podejścia (kto najlepiej wyznaczył, wygrywał nagrodę im. Jorgusia) wskazaliśmy najpierw 180 minut, z poprawką na 160 minut. Tymczasem uzyskaliśmy 93 minuty. Masakra! 🙂
Na myślenie jednak nie było czasu, bo temperatura odczuwalna na górze była bardzo mało komfortowa, wiał bardzo mocny wiatr. Na szybko foki wylądowały za pazuchą i zjechaliśmy na Przełęcz pod Kopą Kondracką (bo przecież tam musi być cieplej i mniej wiać) do kolejnego punktu kontrolnego, który jednocześnie był startem do pomiaru czasu zjazdu.
Zjazd
Niestety, nasze nadzieje co do temperatury okazały się płonne i na Przełęczy, o ile to możliwe, jeszcze bardziej wiało. Zespoły były puszczane co 2 minuty, więc kilka chwil musieliśmy spędzić w kolejce, w warunku, który utrudniał nawet komunikację. Nie pomogły mi też przepocone koszulka i strecz, tyle dobrze, że miałem na sobie goretex. Co do zjazdu, nie mieliśmy uzgodnionej taktyki, na szybko ustaliliśmy, że Monika jedzie pierwsza, a ja próbuję się nie zgubić. Taktyka dobra, tyle że Ruda, o ile stylowo i technicznie jeździ bardzo dobrze, o tyle dość zachowawczo prędkościowo, doszło nawet do małej kolizji czołowej (tego na szczęście nikt nie widział, z wyjątkiem dwóch kamer). Meta niedaleko schroniska na Kondratowej, o dziwo po 7 minutach (tyle trwał nasz zjazd) przenieśliśmy się z lodowego piekła, do piknikowej temperatury i słoneczka, które panowały na Hali.
Na mecie zjazdu – wielka radość i satysfakcja. Została ostatnia część zawodów…
Fakultatywa
czyli podejście na Kasprowy i zjazd na Kalatówki. Z tego etapu niewiele pamiętam. To znaczy na pewno, już bez presji czasowej, przebraliśmy się na Kondratowej, uzupełniliśmy płyny i cukier. A potem tylko żmudne podejście, jakieś szydercze uwagi Rudej w moim kierunku, krówki na szczycie, uczucie ulgi, że to już zjazd. Swoją drogą – fajnie poprowadzony, jak zacząłem odzyskiwać świadomość, również dał wiele przyjemności i satysfakcji.
Zawody skończyły się metą na Kalatówkach, gdzie wciągnęliśmy ratującą życie zupę gulaszopodobną i pobiegliśmy na dół, przygotować się do…
Ogłoszenie wyników
Ogłoszenie wyników odbyło się w Yurcie w Kuźnicach. Organizatorzy mieli ciężki orzech do zgryzienia, najszybszy zespół popisał się zjazdem w czasie 150 sekund, co było deklasacją reszty stawki – kolejne miejsca to 208 sekund i dalej już czasy były co kilka sekund (my z Rudą – 418 s.). Czas trudny do wyobrażenia, ale jednak prawdziwy (co udowodnił m.in. track GPSowy).
Na szczęście organizatorzy byli zajęci rozwikłaniem zagadki tego szybkiego zjazdu, bo w międzyczasie Ruda przyszła, popatrzyła na wyniki i powiedziała:
– Piąte miejsce w mieszanych? To niemożliwe, na przebraniu raków byliśmy drudzy, potem nikt nas nie wyprzedził. Idź się kłóć, składaj protest, a ja idę na makaron…
No ale ostatecznie wyszło, że jednak wyniki są prawidłowe, czołówka mieszanych uciekła nam na samym starcie, a sędzina na punkcie sprzedała mało prawdziwe info.
Wyniki zawodów
Po części oficjalnej, rozpoczęła się część nieoficjalna, która trwała podobno do białego rana, nie wiem, bo po pierwsze mam luki w pamięci (na pewno wynikające ze zmęczenia!), a po drugie padłem przed północą. Pamiętam tyle, że odświeżyłem kilka znajomości :), z Marianem bohatersko wstrzymywaliśmy ekipę, która po nocy chciała iść na Halę Kondratową, a potem skutecznie odwodziliśmy Danutę od planu zdobywania na drugi dzień Zawratu (na tyle skutecznie, że faktycznie w niedziele zdobyliśmy Kuźnice, a na stałe przyjęła się dopiero trzecia z kolei zupa!).
Podsumowanie
Miło wspominam! Dobra atmosfera, dużo znajomych twarzy, poświęcenie sędziów i organizatorów (szacun za punkty sędziowskie na grani, myśmy z Rudą tam byli może 5 minut i naprawdę całym sobą chciałem stamtąd za wszelką cenę uciekać, oni siedzieli tam po 3 godziny i dłużej). Zawody pozytywnie zniszczyły mnie fizycznie, uznaje je jako dobry trening!
The last but not least. Muszę podziękować Rudej za super towarzystwo. Tzn. z Danką też by było fajnie (choć na pewno inaczej – w Kondratowej ze 2 browary po drodze, na Kasprowym spotkalibyśmy Mariana, więc byłaby pizza + wino i tak by nas znaleźli pewnie gdzieś w poniedziałek w 5 Stawach), ale Monika postawiła twarde warunki, dzięki niej sięgnąłem 100% możliwości 🙂
P.S. Zdjęcia zrobiła i udostępniła niezastąpiona Ola Tyrna! Dzię-ku-je-my! 🙂
P.S.2 Jak zwykle, trochę podkolorowałem! 🙂